wtorek, 9 lutego 2010

Odejście Amiego

To trwało trzy lata. Całe 1000 dni. Najpierw zaczął chorować na paraliż prawej strony ciała. Po prostu przechodząc z pokoju do korytarza walił łbem o meble. Upadał, potem niezgrabnie się gramolił na przednie łapy . Rozbił głowę o kant telewizora. Sam nie wiedział, co mu jest, w oszołomieniu próbował taranować wszystkie przedmioty. Póki na kogoś nie spojrzał, nikt nie wiedział, jak mu pomóc. Jak uspokoić biegającego w amoku zwierzaka. Ale kiedy odwrócił głowę matka zobaczyła coś, po czym krzyknęła: Pies ma bielmo na oczach! I złapała go za kolczatkę, doprowadzając do parteru.

Przyjechał weterynarz. Prawie nic nie mówił. Ojciec nie kazał zresztą wchodzić do kuchni, gdzie teraz Ami leżał, skomląc cicho. Wcześniej, tak, by nikt nie widział, wziął bezwładne cielsko wciąż pięknego i rosłego owczarka i ułożył na kocu. Zrobił z niego hamak i tak przeniósł wariującego psa w cichsze i mniej oblężone miejsce.

Weterynarz przepisał Nootropil. Podobno działał w równym stopniu na zwierzęta i na ludzi. Zwierzętom pomagał wyjść z otępienia, a ludziom -  pomagał w nauce. Silnie pobudzał ośrodki w mózgu do spalania glukozy i przekazywania impulsów.

Ami miał wypisane na recepcie: udar niedokrwienny. Wtedy matka zapłakała po raz pierwszy.

Jeszcze kilka dni pies leżał bezwładnie, na kocu, który ojciec przenosił, ilekroć pies prosił o wyjście na ogródek. Po tygodniu dostał dożylnie glukozę. W zasadzie ciągle spał. Ale było widać, że wącha niespokojnie przez zamknięte powieki cały otaczający świat. Nos drgał mu zabawnie, kiedy się go dotykało. Potrzebował jednak spokoju, więc matka obmywała go wodą, zakazując wszystkim kręcić się dookoła.

W końcu, po 12 dniach, pies wstał. Ot tak, tak samo, jak padł na dywan i telewizor. Połaził ciekawsko. Wszystko widział. Wszędzie wąchał i, jeszcze słaby, plątał się, pałąkowato stawiając słabe nogi po parkiecie. Witał wszystkich, jakby po prostu zasnął na chwilę albo zniknął na parę dni w poszukiwaniu jakiejś suki.

I tak minał rok. Pies odzyskał siły i buszował po ogrodzie. Stuknęła mu dwunastka. I wszyscy myśleli, że widmo choroby nie powróci. I nagle - powtórka. Pies, jakby cofnąć taśmę do początku sprzed roku, pada. Tym razem na tylne łapy. Nie jest w stanie zrobić kroku. Weterynarz - ten sam - milcząco bada ciało psa. Starcze zwyrodnienia poudarowe - kwituje na recepcie.

Tymczasem Ami czołga się do ogrodu. Swoje potrzeby załatwia wybiórczo. Albo pod siebie, albo na pobliską trawę. W czasie, kiedy nie było rzutu choroby, przeprowadzamy się do dużego bloku na pierwsze piętro. Ami jest znoszony przez ojca w kocu na parter, potem na łysą ziemię dokoła bloku. I tak do momentu poprawy. Znów ociężale stawia powykręcane nogi. Inny weterynarz kwituje jesto stan jako artretyzm i w zasadzie nie widzi nadziei. Mówi jedno: te psy tak mają. Proszę dać mu odejść.

I pewnego dnia pies przestaje się podnosić. Nie je, tylko pije. Nie poznaje najbliższych. Warczy, kiedy się do niego zbliża. Patrzy spode łba. Matka podejmuje decyzję, by go uśpić. Tym razem odwiedza nas weterynarka. Inkasuje należność i "poleca" starszego Pana, który zaopiekuje się ciałem zwierzęcia. Ciało Amiego wędruje więc do Konika Nowego. Pies ma swój kamień, swoje miejsce. Pośród "Kumpli", "Bąbli" i innych podobnych sobie, które wybrały ciche odejście.  A nam brakuje go przez następne trzy lata...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz