wtorek, 31 sierpnia 2010

Rasta

Z samochodu wybiegła przestraszona, czarna kulka. A w zasadzie trapez, bo kości tego małego można było policzyć jak paciorki w liczydłach. Czarna sierść zakrywała oczka, a kołtuny nie chciały ulec pod wpływem dotyku. Zresztą, dotykać tego nie można było, bo zaraz chowało się za matkę przyjaciółki, która przywiozła go mojej rodzinie w następstwie Amiego.

Małe kudłate pozostało więc schowane za swoją odchodzącą Panią, spoglądając z ukosa. W końcu nie miało wyboru. Smycz została przejęta i czarny mały kudłacz musiał poddać się woli nowego Państwa.

Podobno zjawił się obok posesji rodziców przyjaciółki w jakiś lutowy dzień. Śnieżyło, wszędzie było biało, że aż samo oko bielało od tego blasku. Na termometrze temperatura pokazywała minus dwadzieścia stopni. Wiatr wiał, huczał, bo na wsi wszystko ma większą moc i czyni większe szkody. Drzewa wyginały się ze stękiem, na podwórku leżał puch po kolana. Dwie suki: niezgrabna i wredna Dzianga i wielgachna, puchata chuliganka Norka leżały pod zadaszonymi budami. Nagle poderwały się jak jeden mąż i zaczęły ujadać. Rzucały się na siatkę, gryząc ją, jakby chciały się wydostać.

Chcąc nie chcąc, Pani Beata wyszła przed dom. Co się dzieje? Znów przytargały zabłąkaną mysz? Nornicę? Wynocha psy! Natychmiast mi tu! - pokazała palcem na werandę domu.

Obie suki jednak ani myślały wrócić. Ujadały, jakby naprawdę czekały na dobry kąsek albo jakby w śniegu leżał intruz. Ale jaki, skoro nikogo przed bramą nie było? Beata wyszła w kapciach na śnieg, skacząc między zaspami i wreszcie to zobaczyła.

Czarny, niewielki pies próbował wstać. Opadł z sił na tyle, że co uskoczył i otrzepał się z puchu, to znów padał weń z piskiem.  Jest wycieńczony albo chory - pomyślała wtedy Beata. Odpędziła suki, wyciągnęła rękę do małego kudłacza i zabrała go do domu. Nie był ciężki, pewnie od wielu dni nie jadł i nie był stanie dalej iść przez wieś. Może to jeden z psów Pani Potlakowej, ta przecież nie jest ich w stanie wykarmić. Ma na swojej posesji naprędce sklecone budy, a w nich kilkadziesiąt piszczących i skomlących psów. Nawet kiedy się gryzą, nie wychodzi z domu. Nie rozdziela swojej menażerii, pozwalając na ustalanie hierarchii. Przynajmniej sama tak mówi, kiedy odwiedza Beatę, żeby pożyczyć na jedzenie albo zabrać jakieś resztki dla psów i kilku kotów. Bo ostatnio też się do niej garną te marne przybłędy.

Czarny jadł, aż mu z pyska leciało. Dostał twaróg i kawałki mięsa z obiadu. Potem położył się przy kominku i zasnął. Tylko oczy mu się przewracały, popiskiwał cicho, ale chyba było mu dobrze. Beacie przychodziła tylko jedna myśl? Jaki dom mu teraz znajdę? Suki nie zaakceptują małego. Nigdy. To zabójczynie małych psów. Zazdrosne jak diabli. W domu nie może być, bo są już trzy koty. Wykręca numer córki, żeby szukała domu. Szkoda, żeby czarny trafił do schroniska. Tam przeżyłby ciężko tę zimę.

Kudłacz dostał imię Rasta. Od kołtunów na mordce, które przypominały dredy. Tyle ich było, że pies wyglądał, jakby wyszedł od psiego fryzjera, który pomylił go z pudlem. Czesać tego nie było sensu. Kłaki zostały więc na czerepie psiny, dodawały mu figlarnego uroku.

Pierwszy dzień był walką. Nie chcieliśmy psa. Po odejściu Amiego minęły trzy lata, ale ciągle był w pamięci rodziny. Ojciec chodził po domu i klął: po co nam pies? Matka miała miększe serce i od razu nakarmiła małego mlekiem z chlebem. Nie było przecież nic dla psa. Rasta wydawał się bardziej żywy, niż na wsi u Beaty. Skakał na domowników, chciał wszystkiego dotknąć, wszystko polizać, zobaczyć. Ogon skakał mu w tę, w tamtą stronę. Szybko upodobał sobie kanapę i ani myślał zejść, kiedy ojciec wrzasnął: na dół! A jednak był bardzo posłuszny. Z podkulonymi kołtunkami zszedł, płaszcząc się po podłodze. Musiał być bity. Chwilę później jednak tak skakał, przepraszał, tańcował przy ojcu, że ten go pogłaskał i...też chyba zmiękł. Po tygodniu próby Rasta został w rodzinie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz