wtorek, 31 sierpnia 2010

Pierwsze spacery Rasty

Zeskakiwał z kanapy, kiedy przychodziła babcia, kiedy dostawał jeść albo kiedy wychodził na spacer. Lubił przestrzeń, w końcu długo w niej się włóczył, bez domu, bez Pana. Nie znał rygoru, wychowania, podstawowych komend, jakie zwykle poznają nawet psy w schroniskach. Ale był bardzo pojętny. Przekrzywiał zabawnie głowę, wwiercał się oczkami w twarz Pana i zaraz wykonywał polecenie. Drugiego dnia nauczył się więc podawać łapę, siadać i schodzić z kanapy na komendę. Wszystkim zajmował się ojciec. Jego pies traktował jak swojego Pana. Ale serce oddał matce. Po pierwszym tygodniu matka brała go na ręce wołając: dzidziuś. Pies dawał jej robić ze sobą wszystko. Mogła go podnosić, czesać, zagłaskiwać, kiedy leżał na kanapie. W zamian za miłość, pies strzegł jej sypialni i w zasadzie chodził spać z rodzicami, śpiąc w nóg łóżka. Nikt nie przestępował o późnej godzinie progu sypialni wiedząc, że mały zacznie ujadać i podgryzać. Wycwanił się tak, że podgryzał kostki i ciągnął za nogawki spodni!

Stróż-Rasta nie mógł nauczyć się tylko jednego. Robienia na spacerze tego, co inne psy. Mijały właśnie dwa tygodnie od jego wejścia do domu. Wiedział już, że smycz zapowiada wyjście na dwór, że jest czymś dobrym. Albo jest dyscyplinką, kiedy się nabroi. Ale ojciec użył wobec niego smyczy tylko raz, kiedy Rasta wyszczerzył na niego zęby, nie chcąc zejść ze "swojej" kanapy. W każdym razie skakał, jak opętany, kiedy widział, że zbliża się spacer. Popiskiwał, bo zostało mu to w psychice, ale posłusznie schodził, łapa za łapą (z początku bał się schodów), na parter bloku.

Matka chodziła z nim zwykle wokół bloku, żeby inne psy wiedziały, że jest nowy kolega. Ale Rasta wcale nie chciał znaczyć terenu. Ruszał przed siebie chodząc jak powsinoga, luźno, jakby za nim nie było właściciela. To niuchał, to zatrzymywał się, żeby powarczeć na konkurencję. Ale nie sikał, nie mówiąc o tym drugim. Matka chodziła wciąż wokół domu, popatrywała na małego powtarzając: Rasta, sikaj i pokazywała, jak powinien to robić. Kiedy wąchał drzewo, pokazywała palcem ślad i mówiła: tu, załatw się! Dwadzieścia minut po spacerze Rasta obsikiwał dyskretnie kąty pokoju najmłodszego w rodzinie.

W trzecim tygodniu pobytu coś pękło. Rasta zaprzyjaźnił się z małym Yorkiem, który przymilnie rozpłaszczał się na asfalcie, i zrobił TO! Najpierw dyskretnie podniósł nogę, powąchał płot okolicznego parkingu i wreszcie udało mu się załatwić obie potrzeby. Radość nie miała granic. Brat pobąkiwał już o oddaniu Rasty do schroniska, bo "nie można wytrzymać", jak mu sika na podłogę. A tak, Rasta mógł cieszyć się z nowego domu i swoich możliwości przystosowawczych. Nie jest prawdą to, że starego psa nie można już nauczyć nawyków. Lotny umysł czworonoga w mig przyswoi nowe zachowania. Bez dawania smakołyków, nauki metodą Pawłowa. Swój rozum ma.

Rasta

Z samochodu wybiegła przestraszona, czarna kulka. A w zasadzie trapez, bo kości tego małego można było policzyć jak paciorki w liczydłach. Czarna sierść zakrywała oczka, a kołtuny nie chciały ulec pod wpływem dotyku. Zresztą, dotykać tego nie można było, bo zaraz chowało się za matkę przyjaciółki, która przywiozła go mojej rodzinie w następstwie Amiego.

Małe kudłate pozostało więc schowane za swoją odchodzącą Panią, spoglądając z ukosa. W końcu nie miało wyboru. Smycz została przejęta i czarny mały kudłacz musiał poddać się woli nowego Państwa.

Podobno zjawił się obok posesji rodziców przyjaciółki w jakiś lutowy dzień. Śnieżyło, wszędzie było biało, że aż samo oko bielało od tego blasku. Na termometrze temperatura pokazywała minus dwadzieścia stopni. Wiatr wiał, huczał, bo na wsi wszystko ma większą moc i czyni większe szkody. Drzewa wyginały się ze stękiem, na podwórku leżał puch po kolana. Dwie suki: niezgrabna i wredna Dzianga i wielgachna, puchata chuliganka Norka leżały pod zadaszonymi budami. Nagle poderwały się jak jeden mąż i zaczęły ujadać. Rzucały się na siatkę, gryząc ją, jakby chciały się wydostać.

Chcąc nie chcąc, Pani Beata wyszła przed dom. Co się dzieje? Znów przytargały zabłąkaną mysz? Nornicę? Wynocha psy! Natychmiast mi tu! - pokazała palcem na werandę domu.

Obie suki jednak ani myślały wrócić. Ujadały, jakby naprawdę czekały na dobry kąsek albo jakby w śniegu leżał intruz. Ale jaki, skoro nikogo przed bramą nie było? Beata wyszła w kapciach na śnieg, skacząc między zaspami i wreszcie to zobaczyła.

Czarny, niewielki pies próbował wstać. Opadł z sił na tyle, że co uskoczył i otrzepał się z puchu, to znów padał weń z piskiem.  Jest wycieńczony albo chory - pomyślała wtedy Beata. Odpędziła suki, wyciągnęła rękę do małego kudłacza i zabrała go do domu. Nie był ciężki, pewnie od wielu dni nie jadł i nie był stanie dalej iść przez wieś. Może to jeden z psów Pani Potlakowej, ta przecież nie jest ich w stanie wykarmić. Ma na swojej posesji naprędce sklecone budy, a w nich kilkadziesiąt piszczących i skomlących psów. Nawet kiedy się gryzą, nie wychodzi z domu. Nie rozdziela swojej menażerii, pozwalając na ustalanie hierarchii. Przynajmniej sama tak mówi, kiedy odwiedza Beatę, żeby pożyczyć na jedzenie albo zabrać jakieś resztki dla psów i kilku kotów. Bo ostatnio też się do niej garną te marne przybłędy.

Czarny jadł, aż mu z pyska leciało. Dostał twaróg i kawałki mięsa z obiadu. Potem położył się przy kominku i zasnął. Tylko oczy mu się przewracały, popiskiwał cicho, ale chyba było mu dobrze. Beacie przychodziła tylko jedna myśl? Jaki dom mu teraz znajdę? Suki nie zaakceptują małego. Nigdy. To zabójczynie małych psów. Zazdrosne jak diabli. W domu nie może być, bo są już trzy koty. Wykręca numer córki, żeby szukała domu. Szkoda, żeby czarny trafił do schroniska. Tam przeżyłby ciężko tę zimę.

Kudłacz dostał imię Rasta. Od kołtunów na mordce, które przypominały dredy. Tyle ich było, że pies wyglądał, jakby wyszedł od psiego fryzjera, który pomylił go z pudlem. Czesać tego nie było sensu. Kłaki zostały więc na czerepie psiny, dodawały mu figlarnego uroku.

Pierwszy dzień był walką. Nie chcieliśmy psa. Po odejściu Amiego minęły trzy lata, ale ciągle był w pamięci rodziny. Ojciec chodził po domu i klął: po co nam pies? Matka miała miększe serce i od razu nakarmiła małego mlekiem z chlebem. Nie było przecież nic dla psa. Rasta wydawał się bardziej żywy, niż na wsi u Beaty. Skakał na domowników, chciał wszystkiego dotknąć, wszystko polizać, zobaczyć. Ogon skakał mu w tę, w tamtą stronę. Szybko upodobał sobie kanapę i ani myślał zejść, kiedy ojciec wrzasnął: na dół! A jednak był bardzo posłuszny. Z podkulonymi kołtunkami zszedł, płaszcząc się po podłodze. Musiał być bity. Chwilę później jednak tak skakał, przepraszał, tańcował przy ojcu, że ten go pogłaskał i...też chyba zmiękł. Po tygodniu próby Rasta został w rodzinie.